poniedziałek, 2 czerwca 2014

Choroba, trener i łoś...




W maju moja aktywność "sportowa" była niestety prawie równa zeru. A to wszystko przez infekcję wirusową, która się do mnie przyplątała nie wiadomo skąd. Myślałam, że sama sobie z nią poradzę, ale niestety, po tygodniu skończyło się na ostrym zapaleniu zatok i gardła. Wiadomo co potem... Antybiotyk i tydzień dochodzenia do siebie. Człowiek nie ma siły sięgnąć po kubek herbaty, a o aktywności fizycznej w tym czasie nawet nie myśli.

Jedynym plusem całej tej sytuacji było to, że udało mi się zapisać i odwiedzić ortopedę w Centrum Medycyny Sportowej. Wizyta jest płatna, ale przynajmniej miałam pewność, że lekarz nie zbagatelizuje moich kolan i podejdzie rzeczowo do tematu. Nie myliłam się. Bardzo mi się podobało profesjonalne podejście pana doktora. Po wywiadzie jaki ze mną przeprowadził, już wiedział co mi dolega, ale na wszelki wypadek zbadał jeszcze dokładnie moje kolana i postawił diagnozę "kolana skoczka". Okazuje się, że to dość powszechna kontuzja, ale dostałam skierowanie na usg obu kolan - aby wykluczyć stan zapalny (co przy tym schorzeniu wcale nie musi powodować opuchlizny) i rehabilitacja. Niestety o bieganiu mogę póki co zapomnieć i nie wolno mi wykonywać żadnych ćwiczeń, które w jakikolwiek sposób obciążają kolana. Jazda na rowerze również odpada, o czym boleśnie przekonałam się już sama wcześniej. Niestety usg jaki i rehabilitacja w CMS kosztują jak dla mnie majątek (usg jednego kolana 200zł a rehabilitacja 650zł), tak więc muszę skorzystać z usług NFZ. Niestety jest to droga przez mękę, bo aby dostać się do ortopedy potrzebne jest skierowanie od lekarza pierwszego kontaktu. A oczekiwanie na specjalistyczną wizytę to osobna bajka. W przychodni na ul. Lindleya zapisano mnie na 23 października (!), ale na szczęście dostałam się gdzie indziej już na 5 czerwca, więc październik mogę komuś odstąpić. Aż jestem ciekawa co będzie dalej?

W międzyczasie gdy tak sobie chorowałam, dostałam telefon z siłowni czy nie chciałabym skorzystać z darmowego treningu z trenerem? Oczywiście, że tak. W końcu po chorobie miałam ochotę się trochę poruszać. A jeszcze jak ktoś by stał nade mną, motywował, podpowiadał i pilnował czy prawidłowo ćwiczę? Zgodziłam się bez wahania i umówiłam się z trenerką na wyznaczony dzień i godzinę.
Na dzień dobry przeprowadziła analizę składu mojego ciała i okazało się, że nie dość, że ważę więcej, mój poziom tłuszczu w organizmie się zwiększył o kolejne 2% to jeszcze jestem odwodniona! Po prostu czarna rozpacz, a później wcale nie miało być lepiej. Sądziłam, że w takim razie pójdziemy spalać to moje tłuste dupsko, ale nie. Pani trener zaproponowała mi kawę, albo herbatę i że może byśmy usiadły i porozmawiały... Musiałam mieć chyba głupią minę, bo kto ma kurka ochotę na kawę, jeśli oczami wyobraźni widzi te dodatkowe % tłuszczu wylewające się bokami?! No ale zacisnęłam zęby i postanowiłam dać dziewczynie szansę i wysłuchać co takiego ma do powiedzenia, że jest to ważniejsze od treningu.
Dziewczę wypytało mnie o moje preferencje względem ćwiczeń, co chciałabym osiągnąć, zapytała o dietę, po czym stwierdziła, że widać, że mam motywację (?!) Opowiedziała mi jak bardzo by chciała ze mną pracować i zaczęła opowiadać co powinnam jeść. Na koniec rzuciła mi , że najlepiej to jakbyśmy się spotykały trzy razy w tygodniu, a jeszcze lepiej częściej i że 12 treningów kosztowałoby mnie tylko (!) 1525zł miesięcznie. Musiałam się bardzo powstrzymywać, aby nie wybuchnąć śmiechem. Tyle, to niektórzy nawet przecież nie zarabiają... Gdybym miała taką kwotę i nie wiedziała na co ją przeznaczyć - to skorzystałabym z rehabilitacji w CMS. Kiedy wyjaśniłam uprzejmie, że nic z tego nie będzie, stwierdziła, żebym się jeszcze zastanowiła i w razie czego mam do niej telefon.
Sorry, ale nie. Nie, nie, nie i jeszcze raz nie. Ja rozumiem, że trenerzy muszą namawiać klientów na treningi personalne. Ja to doskonale rozumiem, ale na pewno nie skorzystałabym z usług kogoś, kto nie szanuje mojego czasu. Bo ten czas mogłabym wykorzystać na ćwiczenia, a nie wysłuchiwać tego jak ten ktoś bardzo by chciał za mną pracować... Jak miałabym skorzystać z treningu z tą Panią, gdy nawet nie wiem jak by mi się z nią ćwiczyło? Jakoś nie wzbudziła mojego zaufania, a to podstawa współpracy. Nie wiem, czy próbują za mnie zrobić łosia, czy to może ze mną jest coś nie tak?

A tak a propos łosia. W tygodniu, do mojej teściowej zadzwoniła straż miejska, że na działce zdechł łoś. Przyznaję, że byliśmy zdziwieni, bo działka jest w środku sporego miasteczka. Gdy dojechaliśmy na miejsce, okazało się, że rzeczywiście biedne zwierzę próbowało przeskoczyć ogrodzenie i rozdarło sobie o nie brzuch. Podczas gdy czekaliśmy na kogoś, kto zabierze martwe zwierzę, ludziska sobie robili jego zdjęcia przez ogrodzenie. Najbardziej zdumieli mnie Ci, którzy żałowali, że tyle mięsa się zmarnuje i że gdyby go zauważyli wcześniej to przyszli by go oprawić, a tak - taka strata... Że też by się nie bali jeść takiego mięsa? Ludzie nigdy nie przestaną mnie zaskakiwać...

Mam nadzieję, że czerwiec upłynie mi bez żadnych dodatkowych atrakcji, a jedynie będzie pod znakiem zdrowienia kolan ;)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz