Odkąd przeżyłam szok stając na wadze u teściowej, w święta bożonarodzeniowe, dwa lata temu - cały czas próbuję zgubić ten nadprogramowy bagaż. Idzie mi to niestety opornie. Zawsze miałam ekstremalnie szybką przemianę materii, więc sądziłam, że zrzucenie tych kilku kilogramów to będzie pestka. Pomyliłam się niezmiernie...
Swoje apogeum osiągnęłam po powrocie z działki, gdy stanęłam na swoim analizatorze wagi -
o tym.
Nie dość, że waga wskazała 64,7kg to jeszcze pokazała, że mam 30,4% tłuszczu!!! To oznacza, że prawie 1/3 mnie to sam tłuszcz!!! Fuuuuuuj!
No, ale co się dziwić, jeśli szanowna połowica życzy sobie karpatki? Zrobiłam dwie. Tyle, że skończyło się na tym, że prawie większość zeżarłam (bo nie można tego inaczej nazwać) sama. Przecież nie mogłam pozwolić aby się tyle dobra zmarnowało, prawda? Wiem, że moją główną
słabością są słodycze, dlatego postanowiłam całkowicie z nich zrezygnować. Koniec z pieczeniem ciast! Bo to się zawsze tak kończy, że mąż zje 3-4 kawałki a ja resztę... Starczy tego dobrego!